Way down we go

Corveusz wywiązał się ze złożonej obietnicy. Następnego ranka pól tuzina wykwalifikowanych aurorów wjechało do Zakazanego Lasu na koniach i zniknęło w gęstwinie. Sam Corveusz przyszedł do mnie przed wyruszeniem na służbę. Zapomniałam już jak wygląda mundur aurora.

Wymienialiśmy się uszczypliwościami, kiedy nagle z hukiem trzasnęło jedno z okien mojego gabinetu. Dwie sowy i kruk z impetem wybili szybę i kotłując się wpadli do pomieszczenia. Od razu rozpoznałam kruka, który rzucił na moje biurko niedbały pakunek i odleciał, łopocząc skrzydłami. Sowy potrzebowały chwilę, żeby otrząsnąć się z oburzenia.

– To kruk Emmy! – jęknął Corveusz i rzucił się do sów, żeby uwolnić je od wiadomości, jakie przyniosły.

– A to list do mnie. Wypad – warknęłam.

– Ale od Emmy!

– Corv, idź do lasu.

Mężczyzna niechętnie odwrócił się plecami do pozostawionych na stole przesyłek i rzucając mi wściekłe spojrzenie, wyszedł. Nie omieszkał trzasnąć drzwiami, aż Dumbledore zakołysał się w swojej ramie.

Przesyłka zawierała malutką, poobtłukiwaną fiolkę pełną perłowej substancji. Żeby odebrać tę wiadomość, musiałam użyć Myślodsiewni. Sięgnęłam po skrawki pergaminu. Na jednym było tylko kilka słów i w pierwszej chwili miałam wrażenie, że sama napisałam tę wiadomość.

„Musimy porozmawiać, nie możemy się tak zachowywać”.

Równe pismo Emmy bardzo przypominało moje, kiedy się wystarczająco postarałam. Kolejny skrawek pergaminu był zabazgrany i sprawiał wrażenie, że Lyre sam go napisał. Ewidentnie czuć było z niego kruka. Emma zapewniała, że wszystko z nimi w porządku i że niedługo dotrą do Twierdzy.

Nic więcej. Dwa zdania.

Sięgnęłam po butelkę. Delikatnie zdjęłam Myślodsiewnię z kominka i przelałam do niej zawartość butelki. Zanurzyłam twarz w chłodnej toni. Obrazy, które ukazały się moim oczom, zmroziły mi krew w żyłach. Ogniste potwory wyłaniające się z ciemności, strach i przerażenie przyjaciółki udzieliły się też mi, chociaż wiedziałam, że jestem bezpieczna w swoim gabinecie. Pomimo wizyty w Myślodsiewni, czułam, jak ogień zaczyna płonąć w moim sercu i opanowuje mój umysł.

Widziałam krew, rany i łzy przyjaciółki. Odepchnęłam od siebie misę, strzepując z włosów resztki magicznego wspomnienia. Zdusiłam w sobie narastające płomienie i chwyciłam różdżkę. W pośpiechu wrzucałam do magicznej torby najpotrzebniejsze rzeczy. Między innymi wagę szalkową i kociołek, bo nigdy nie wiadomo. Wybiegłam z Zamku, wpadając na Corveusza na błoniach.

– Daj mi konia! Muszę jechać!

– Gdzie jechać? Oszalałaś? – mężczyzna złapał mnie za ramiona i potrząsnął.

– Na wschód! Szybko!

– Hermiono, ty nie umiesz jeździć konno. Zabijesz się zanim wyjedziesz za Hogsmeade!

– No, prawda… Powiedz McGonagall, że niedługo wrócę – krzyknęłam i rzuciłam się biegiem w stronę bramy Hogwartu. Corveusz krzyczał coś za mną, nawet próbował mnie dogonić, ale ja biegłam jak w amoku.

W chwili, w której przekroczyłam magiczną ochronę Hogwartu deportowałam się na skraj lasu. Panowała tu sroga zima. Śnieg występował pod postaci zmarzniętych lodowych poduch, które sprawiały, że drzewa trzeszczały pod ich ciężarem. Serce biło mi jak oszalałe. Próbowałam teleportować się jeszcze raz, ale nic się nie stało. Odbijałam się od jakiejś silnej, magicznej bariery. Zatrzymałam się pod drzewem i odetchnęłam głęboko. Gdy uspokoiłam bicie serca i wyciszyłam zmysły, mogłam wyraźnie wyczuć ślady magii, które przenikały las niczym niewidzialne szlaki. Udało mi się ustalić kierunek i dzięki zaklęciu Kompasu mogłam rozpocząć wycieczkę przez ten magiczny labirynt. Problem stanowił śnieg, który załamywał się pod każdym moim krokiem. Nie byłam do końca przekonana do tego pomysłu, ale przypomniałam sobie, jak Ron nie zaprosił mnie na Bal Bożonarodzeniowy na czwartym roku a potem zepsuł mi wieczór swoim gderaniem i ogarnęła mnie taka fala wściekłości, że kula ognia, którą wypuściłam nie tylko stopiła śnieg w promieniu kilku kilometrów, ale też rozpaliła niewielkie ognisko gdzieś po drugiej stronie lasu.

Kilka razy wydawało mi się, że kogoś widziałam. Ale kiedy próbowałam dostrzec coś pomiędzy drzewami, postać znikała. Zaczynało się robić ciemno, a do mnie powoli docierała kiepskość pomysłu, na który wpadłam. W mojej magicznej torbie brakowało tylko jednej rzeczy. Namiotu. Albo chociaż koca. Za to był tam przycisk do papieru w kształcie zamku Hogwart. Wspaniale.

Nocleg w takim miejscu na pewno skończyłby się redukcją popoulacji czarownic o jedną Hermionę. Nie mając innego wyboru, sięgnęłam w głąb torby i wyciągnęłam jedną z kilku identycznych butelek pełnych czarnego, gęstego eliksiru. W głowie prawie słyszałam głos Severusa Snape’a, który odejmuje mi 50 punktów i za sam pomysł wpadnięcia na ten pomysł, daje szlaban.

Ale obok mnie nie było nikogo. Tylko upiorne cienie drzew, jakieś zwierzęta i coraz silniejsze ślady magiczne.

Wlałam do ust połowę zawartości butelki i z trudem przełknęłam czarną substancję. Przez chwilę nic się nie działo, a potem miałam wrażenie, że za chwilę eksplodują mi płuca. To moje serce zaczęło pompować krew kilka razy szybciej. Czułam, jak rozszerzają mi się źrenice, pozwalając wyraźniej widzieć w zapadającym zmroku. Moje kroki stały się nienaturalnie szybkie, czas przestał mieć znaczenie. Resztką ludzkiej świadomości, której się na chwilę wyzbyłam, wiedziałam, że przyjdzie mi zapłacić za to zuchwalstwo i lepiej, żebym była wtedy w jakimś bezpiecznym miejscu.

Ilość światła w lesie zmieniała się, więc mijały dni, ale moje kroki nie ustawały. W końcu dotarłam do skraju lasu. Miejsca, w którym zbiegały się wszystkie okoliczne ślady magii i ginęły pod starym pniem. Działanie magicznego eliksiru powoli odpuszczało i musiałam pospieszyć się ze znalezieniem schronienia. Wiedziałam, że doszłam do celu, jednak nie mogłam znaleźć wejścia. Wtedy za moimi plecami usłyszałam kroki. Ktoś chciał być słyszany, bo jeśli znajdywałam się we właściwym miejscu, jego mieszkańcy potrafią poruszać się bezszelestnie. Zacisnęłam palce na różdżce,

– Jak tu trafiłaś? – spomiędzy drzew wyłonił się wysoki, postawny mężczyzna. Miał krótkie czarne włosy i łuk zawieszony przez ramię.

– Skręciłam w prawo za wierzbą.

– Wiedźma… – mężczyzna obdarzył mnie pobłażliwym uśmiechem najedzonego drapieżnika.

– Fae – przewróciłam oczami.

– Widziałem niedawno jedną wiedźmę – nachylił się tak blisko mojej twarzy, że prawie stykaliśmy się nosami. Moje nienaturalnie ogromne oczy i krew tętniąca w żyłach wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem.

– Jeśli się nie odsuniesz to ja będę ostatnią wiedźmą w twoim życiu – wysyczałam.

– Nie spodziewałbym się innej odpowiedzi. Pomóc ci z torebusią? – odsunął się i wyciągnął rękę po paciorkową torebkę, zawieszoną na moim ramieniu. Uśmiechnęłam się ironicznie i podałam mu ją. Jej ciężar przygwoździł go do ziemi. Pewne rodzaje magii działają tylko dla czarownic i czarodziejów.

– Co jest?

– Biegnij po pomoc, może książę ci pomoże z torebusią.

Mężczyzna patrzył na mnie z mieszaniną wściekłości i rozbawienia. Chwyciłam swój bagaż i przeszłam nad zwalonym pniem. Las zniknął, a ja stałam na kamienistym placu prowadzącym do wnętrza twierdzy.

– Jak masz na imię, Pani? – wojownik dogonił mnie i musiał wydłużyć krok, żeby dotrzymać mi tempa.

– Szukam księcia Rowana – mruknęłam, czując, że mam coraz mniej czasu.

– Ale kogo zapowiedzieć?

– Swoje przekleństwo. Sprowadź księcia, proszę – wycedziłam ostatnie słowo. Mężczyzna sięgnął po coś, ukrytego pod skórzanym pancerzem. Gwizdnął na jakiejś małej fujarce i rozległy się miarowe kroki, jakby kilkanaście osób biegło w jednym rytmie. Na murach pojawili się łucznicy, w wykuszach widziałam wojowników gotowych do ataku, stali naprężeni i wyczekiwali znaku. Naliczyłam około pięćdziesięciu mężczyzn, każdy z nich mierzył do mnie z broni. Rozejrzałam się. Z wnętrza twierdzy ktoś biegł.

– Hermiona? – zatrzymał się przede mną i zmierzył spojrzeniem. Popatrzyłam mu w oczy. Rowan cofnął się o krok. – Co zrobiłaś? Co to było?

– Nie miałam wyboru. Jesteście cali? – szukałam w jego oczach pocieszenia, odpowiedzi, wyjaśnienia. Czegokolwiek, co pozwoliłoby mi już odpuścić.

– Tak, wszystko jest dobrze.

– Panie? – wojownik, który przyprowadził mnie z lasu, drgnął.

– Nie teraz – warknął Rowan. Świat zaczął zwalniać bieg, rozmywały mi się sylwetki. Przez chwilę miałam wrażenie, że jednym z łuczników jest Draco Malfoy. Ale czy on umie strzelać z łuku?

– Emma mnie zabije – przedostało się do mnie ze świata zewnętrznego. Zaraz potem poczułam siarczyste uderzenie w policzek i smak krwi w ustach. Łucznik zaklął pod nosem. Ktoś biegł dziedzińcem. Jakieś ramiona złapały mnie wpół.

– Belladonna – szepnęłam do czyjegoś spiszastego ucha.

Informacje o aniversum

Jedyna taka macocha w blogosferze.
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2017. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz