Hide, don’t seek

Od powrotu Emmy minęło już kilka dni. Przez moje mieszkanie przewinął się tłum ludzi, każdy chciał własnoocznie nakopać jej w tyłek za to, że zniknęła na tak długo. Chęć ta mijała im, jak tylko usłyszeli jej wstrząsającą opowieść o rodzajach magii, o których większość z nas nie chciała pamiętać albo zwyczajnie nie miała o nich pojęcia (Ron!).

Myślałam, że po jej powrocie wszystko wróci do siebie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tymczasem żadna magia nie sprawiała, że rana w moim sercu się zasklepiała. Cieszyłam się z powrotu przyjaciółki, odczułam ulgę, że żyje i ma się mniej-więcej dobrze, a jednak cały czas czułam się, jakby pierś miażdżył mi wielki Horkruks.

Siedziałyśmy w mojej kuchni i piłyśmy herbatę, próbując nie rozmawiać o wiedźminach i innych stworzeniach. Nawet się śmiałyśmy na wspomnienie Corveusza, który na widok Emmy wystrzelił z różdżki snopem kolorowych fajerwerków. Niechcący.

– Nie przejmuj się, wielu się to zdarza na mój widok – wyszczerzyła się Emma, odrzucając na ramię długi, jasny warkocz. Czarny milczał, jakby sens jej słów musiał odbyć bardzo daleką drogę od jego uszu, w poszukiwaniu mózgu.

– Jesteś cała! – położył ręce na jej piersiach, co ujawniło pierwsze objawy astmy u Rona.

– Jesteś… sobą… – odparła Emma, ale nie wyglądała wcale na zmieszaną. Claire, która stała zaraz za nim, wykonała gest, jakby chciała zwymiotować. To przypomniało mi, że muszę zanotować, żeby z nią poważnie porozmawiać. Gdy powitanie Emmy i Corveusza przeniosło się do odosobnienia, czyli jak podejrzewał Ron, do jego sypialni, Ron, Claire i ja usiedliśmy przy stole. Za oknami zacinał wiatr i wszystko przypominało owsiankę, o której ktoś zapomniał. Tydzień wcześniej.

– Wszystko w porządku? – Ron szturchnął mnie opuszkami palców w dłoń.

– Taaak, tak – westchnęłam, wpatrując się w okno. Claire postawiła na stole trzy wielkie kubki z herbatą.

– Wyglądasz na zmęczoną – uśmiechnęła się do mnie. Udław się, żmijo.

– Dzięki – pokiwałam głową.

– Ej, a może powinnaś wziąć wolne?

– Przed świętami? Oszalałeś? – uniosłam brwi.

– E tam, na pewno mają jakiegoś zastępce zastępcy dyrektora! Neville, czy Luna cię zastąpią!

– Mhm, Ron, nie sądzisz, że to trochę kiepski moment na wypad za miasto?

– Masz na myśli pogodę?

– Nie, Emmę!

– A spodziewasz się ją odkleić od Corveusza w najbliższej przyszłości? – zaśmiał się.

– Właściwie to tak, myślę, że potrzebuje teraz przyjaciół. – zaakcentowałam ostatnie słowo tak, żeby nawet on nie miał problemu z dostrzeżeniem sugestii.

– Oh, mówisz o Harrym, tak? – ożywiła się Claire. – Spotykam go czasem w Ministerstwie. Wygląda okej. Ale nigdy nie rozmawiamy, bo jest bardzo zajęty. Szykuje się na swoją pierwszą misję, tak mówiła Kate z jego kompanii.

– Brygady.

– Słucham?

– Brygady. Aurorzy podzieleni są na brygady. Nie wiesz tego? – Ron utkwił w niej przenikliwe spojrzenie. Dopiero dostrzegłam, że dusił w sobie niechęć do tej dziewczyny. Rzadko z nią rozmawiał i zwykle starał się być uprzejmy, ale odkąd wróciła Emma, szybciej się irytował w jej obecności.

– Oj, każdemu się może zdarzyć pomyłka! – zachichotała i wsadziła dziób w swój kubek. Atmosfera stawała się nieco gęsta, kiedy w szybę zastukała sowa.

– Poczta? O tej porze? – zdziwił się Ron, wyciągając rękę za okno i łapiąc ptaka, który postanowił oddziobać mu dłoń. – Już, ty pierzasty gadzie! – strzepnął dłoń.

Znałam tę sowę i czekałam na list już od kilku tygodni,  ale nie miałam ochoty czytać tej korespondencji na publicznym forum. Schowałam kopertę do szuflady z przepisami. Emma wróciła do mojego mieszkania kilka godzin później. Wyglądała jak ktoś, kto znowu może nabrać w piersi świeżego powietrza. Ale nie jakiegokolwiek, takiego pachnącego ciepłym deszczem i lasem.

Otworzyłyśmy okno i do środka wpadał gwar z ulicy Pokątnej.

– Muszę kupić różdżkę – przypomniała sobie przyjaciółka.

– Dziwne, że tyle bez niej wytrzymałaś.

– Już od dawna żadnej nie używałam. Chyba powinnam przyinwestować w ciuchy, co? – spojrzała na sobie.

– Albo darować sobie ten miecz? – wskazałam palcem na długi pakunek w kącie.

– A, no… to… różdżka najpierw! Co tam masz? – sięgnęła po pergaminową kopertę, która leżała pod moim kubkiem.

– Zaproszenie – podsunęłam jej papier.

– Zaproszenie mówisz? A gdzie jedziemy? – rozłożyła gruby papier i przeleciała wzrokiem po cienkich literach. Na jej ustach zatańczył uśmiech – to znaczy… ty jedziesz.

– Nigdzie nie jadę, nie mam nastroju – wzruszyłam ramionami.

– No właśnie widzę, że nie masz. A może byś miała! – pomachała mi listem przed nosem. – Weź, facet nawet świstoklik obczaił.

– Wooow, może myje ręce po wyjściu z kibla! Prawdziwy arystokrata! – zaśmiałam się.

– Ej, nie kombinuj. Przecież to tylko trzy dni. Nic się przez ten czas nie zmieni

– Nie chcę, dopiero wróciłaś, nie chcę wyjeżdżać.

– Obiecuję ci, że nie pójdę na zakupy ciuchowe bez ciebie!

– Dobra!

– Masz, odpisz mu – rzuciła w moją stronę piórem, które walało się na półce nad jej głową.

– Ale… zostaniesz w moim mieszkaniu? – uśmiechnęła się tajemniczo. – Co? – dopytywałam się.

– Może zostanę u Corva – przygryzła wargę. Nie chciałam wnikać, ale poczułam ulgę, że nie zostawiam jej w towarzystwie Krzywołapa. Zapowiadał się ciekawy weekend. Oderwałam kawałek pergaminu i nakreśliłam szybko odpowiedź. Sowa, która czekała na szczycie lodówki, sfrunęła mi na ramię, gotowa wrócić do domu. Pozostało jeszcze kilka formalności – musiałam komuś wmówić, że wyprawa do Hogsmeade z trzeciorocznymi jest spełnieniem marzeń. O dziwo, nie było z tym problemu, bo Snape wrócił do nauczania eliksirów w ostatniej klasie (podobno ma większe doświadczenie) i to on zgodził się mnie zastąpić. Dzięki temu w ponure piątkowe popołudnie wyszłam razem ze wszystkimi do Hogsmeade, ale zamiast doświadczać uroków tej magicznej wioski, przemaszerowałam błotnistą drogą za osadę. Musiałam cały czas osłaniać się od wiatru i deszczu, ale udało mi się znaleźć świstoklik. Zapamiętałam, żeby poczynić odpowiednie uwagi na temat umieszczania takich obiektów magicznych w zużytych pieluchach jednorazowych i poczułam, jak coś zasysa mnie do magicznego tunelu. Po chwili stałam po kolana w lodowatej wodzie. Nad moją głową świeciło słońce, miałam wrażenie, że dookoła panuje wczesna jesień, a nie zaawansowana zupa ogórkowa, jak w Hogwarcie. Wspięłam się po kamienistym brzegu i chwyciłam wyciągniętą do mnie dłoń.

– Myślałem, że się zestarzeję, czekając – uśmiechnął się do mnie Draco.

– Chyba nawet masz jakieś zmarszczki – przyjrzałam mu się uważnie.

– Moje zmarszczki to nic w porównaniu z tym, jak ty wyglądasz – zmierzył mnie spojrzeniem. – Pokłóciłaś się ze szczotką, Granger?

– Zapomniałam udać się do kosmetyczki z okazji naszego spotkania, przepraszam!

– Co to jest kosmetyczka? Jakiś mugolski usuwacz pcheł? – uniósł brwi, ale po chwili uśmiechnął się. – Spójrz. – wykonał szeroki gest ręką.

Jezioro okalały kamieniste góry, wszystkie w granitowym kolorze. Jedynie po tej stronie, na której staliśmy, rosła jakaś wątła trawa i drzewa. Kilka metrów od nas stał czerwony domek  z drewna z białymi oknami, drzwiami i granatowym dachem. Jego taras wychodził wprost do wody. W okolicy nie było absolutnie nikogo więcej. Weszłam po drewnianych schodach do środka, a Dracon ani na chwilę nie puścił mojej dłoni. Milczałam, rozglądając się po bielonym wnętrzu salonu.

– Witaj w domu – usłyszałam. Uśmiechnęłam się do siebie. Zrzuciłam mokre buty i boso przeszłam przez salon na taras, z którego rozciągał się widok na całą dolinę. Zamknęłam oczy i nabrałam głęboko powietrza. Chłopak stanął obok mnie.

– Masz rację – pokiwałam głową. – W końcu jestem w domu.

Dom Dracona był bardzo jasny i w niczym nie przypominał jego rodowego pałacu. Za to miał wiele wspólnego z przestrzenią w popularnym mugolskim sklepie z meblami. Co chwilę natrafiałam na swoje rzeczy.

– Okradałeś mnie regularnie, czy co? – zapytałam z łazienki, zakładając swój szary szlafrok. – A to nie powinienem? – odpowiedział mi zdziwiony głos.

Kolację jedliśmy na tarasie, z którego podziwialiśmy ryby wyskakujące z wody i słońce, które zachodziło podejrzanie powoli.

– Kombinowałeś coś z pogodą? – kopnęłam go pod stołem.

– Trochę ją udoskonaliłem, a co?

– A potem będzie, że globalne ocieplenie, efekt cieplarniany, a to po prostu panicz Malfoy…

– chciał pokazać coś wyjątkowego komuś wyjątkowemu – uciął. Zamknęłam się, bo nie wiedziałam co na to odpowiedzieć.

– Czy ktoś wie gdzie jesteś?

– Nie, ale Emma wie z kim – pokręciłam głową.

– Przykro mi – westchnął. – Nie powinniśmy robić z tego takiej tajemnicy.

Zamyśliłam się. Od lat prowadziłam podwójne życie, które toczyło się w różnych częściach Europy. Tym razem toczyło się w Szwecji – nasz dom przenosił się z miejsca na miejsce, a ja miałam okazję odwiedzać go jedynie kilka razy do roku. Dracon pracował jako Ambasador Magii, ale nie miał najmniejszej ochoty na powrót do Anglii. Nie kontaktuje się ze swoją rodziną, pali zaproszenia na coroczne spotkania. Czasami napisze kilka słów do swojej matki, ale myśli, że o tym nie wiem. Milczeliśmy przez resztę wieczoru. Nie byłam w nastroju do rozmów, a akurat Draco był jedną z niewielu osób, którym nie musiałam tego tłumaczyć. Leżałam na twardej kanapie z głową wspartą na wzorzystej poduszce, a jego długie i chłodne palce powoli przeczesywały moje długie, splątane włosy. Pierwszy raz od dawna zasnęłam, a moje serce nie drżało jak liść na wietrze.

Informacje o aniversum

Jedyna taka macocha w blogosferze.
Ten wpis został opublikowany w kategorii Slither in. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz