Gorące Walentynki

Ktoś nakrył mnie kocem i delikatnie dotknął moich włosów. Nie miałam siły otworzyć oczu, zagrzebałam się w pościeli.

 

Dom był pusty, ale zapach świeżego drewna sugerował, że ktoś niedawno przyniósł je z podwórka i rozpalił w kominku i pod kuchnią. Owinęłam się kocem i zajrzałam do zimowego ogrodu. Draco rąbał drewno.

Dałam sobie chwilę, na przyswojenie tej informacji. Draco Malfoy rąbał drewno. Jasne, długie włosy miał spięte w niedbały kucyk, zamiast eleganckiej szaty, miał na sobie gruby sweter i rąbał drewno.

On.

Sam.

Przyglądałam się temu zjawisku z zachwytem, nie mogąc uwierzyć, że jest prawdziwe. Mężczyzna dostrzegł mnie przez okno, uśmiechnął się i wbił siekierę w pień, na którym rozbijał drewno na szczapki. Poskładał efekty swojej pracy i przyniósł je do domu w wielkim koszu.

– Co? – uniósł brwi.

– Draco Malfoy rąbiący drewno – pokręciłam głową.

– A, tak, wiem. Powinienem mieć do tego domowego skrzata, ale zdaje się, że go zniszczyliście.

– Twoja ciocia to zrobiła, nie my – oburzyłam się.

– Dobra, nieważne. Zasadnicza kwestia jest taka, że drewno musiałem sobie porąbać sam – uśmiechnął się i zawiesił ubrania przy kominku. Gestem zaprosił mnie do kuchni. Machnął różdżką a z kredensu wyleciały talerze, noże, sztućce i garnki.

– Na szczęście nie muszę gotować – westchnął z przesadzoną ulgą, kiedy na patelni smażyły się naleśniki.

– Też się cieszę.

– Ej, zawsze możesz sobie sama ogarnąć śniadanie.

– A mogę…

– Ale będzie mi miło, jak zostaniesz tutaj – wycofał się Draco i nalał mi kawy do wielkiego kubka. Nie wiem, ile kofeiny według niego potrzebują ludzie, ale tam zmieściłaby się tygodniowa dawka dla trzech Hagridów.

– Mi też tu jest miło – usadowiłam się na wysokim krześle barowym. – Bardzo tu mugolsko – rozejrzałam się dokładniej po kuchni.

– Nie wiem, czy mnie chwalisz, czy obrażasz…

– Konstatuję.

– Chciałem, żeby było inaczej niż w Malfoys’ Mannor. I chyba  mi się udała. Moja matka dostała tu oczopląsu od ilości światła – zaśmiał się, wkładając sobie do ust jakieś dziwne mięso.

– A twój ojciec?

– No on prędko nie wyjdzie z Azkabanu, więc musiał się zadowolić opowieścią – wzruszył ramionami Draco.

– Dlaczego tutaj?

– To jedno z niewielu miejsc na ziemi, wolne od świetlnego zanieczyszczenia.

– Od czego? – uniosłam brwi.

– Świat jest tak zanieczyszczony światłami, że nocą nie widać gwiazd. Tu widać. Nikt nie chciał tu mieszkać, bo jest dość… ekstremalnie. Praktycznie nie da się tu niczym dojechać, w okolicy nie ma żadnego miasta. Sprzedano mi całą wyspę!

– To my jesteśmy na wyspie?! – wyjrzałam przez okno, ale od świat kończył się na ścianie lasu.

– A co, boisz się, że nie będziesz miała, jak wrócić do domu? – zaśmiał się Draco.

– Coś w tym stylu… – przyznałam się. Prawdę powiedziawszy, to zastanawiałam się jak dużo energii potrzeba, żeby się tu teleportować.

 

Po śniadaniu poszliśmy przejść się dookoła wyspy. Oczywiście, że Dracon Malfoy jest właścicielem wyspy. To się na szczęście nie zmieniło.

Mróz osiadał mi szronem na rzęsach, szczypał w policzki i sprawiał, że prawie nie mogłam ruszać palcami. Draco dał mi swoje rękawiczki, które były na mnie o wiele za duże.

Kiedy dotarliśmy nad kamienisty klif, przed nami rozciągnął się widok na wioskę, z której wczoraj puszczano fajerwerki. Była bardzo daleko. Maleńki drewniany domek musiał być architektoniczną zagadką dla tubylców i turystów, bo nie było żadnej możliwości dostarczenia materiałów na tę skalną wyspę.

Słońce chyliło się ku zachodowi, a ja z ciężkim sercem oddałam wełniane rękawiczki ich prawowitemu właścicielowi.

– Muszę wracać – westchnęłam. – Dziękuję za zaproszenie.

– Mam nadzieję, że jeszcze mnie odwiedzisz.

– Naprawdę tu ładnie – uśmiechnęłam się wymijająco, wiedząc, że moje spotkania z Draconem muszą się skończyć zanim się na dobre rozpoczną.

– Miło było cię gościć, Hermiono.

Posłałam mu jeszcze jeden smutny uśmiech i kilka sekund później, stałam już na polu za Hogsmeade. Dla pewności obejrzałam się za siebie, ale nigdzie nie dostrzegłam oblodzonych fiordów i skalnych urwisk. Zamiast tego, przede mną rozciągały się łagodne (w porównaniu z Norweskimi) wzgórza Hogwartu. Ruszyłam przed siebie, miałam jeszcze sporo pracy.

 

W Zamku panował chaos. Nad brzegiem jeziora odnaleziono ciało kolejnego centaura. Pobiegłam tam, żeby sprawdzić jak się sprawy mają. Oczywiście zgromadziło się całe stado gapiów, których postraszyłam szlabanami i odebraniem punktów, jeśli natychmiast nie zabiorą swoich wścibskich nosów do Dormitoriów.

– Mamy prawo wiedzieć! – wykłócał się jakiś chudy dryblas z Ravenlcawu.

– Za chwilę się dowiesz jaka potrafię być wredna, kiedy ktoś nie słucha moich poleceń – warknęłam. Uczniowie wycofali się do zamku, burcząc gniewne wyzwiska pod moim adresem. Przyjrzałam im się dobrze i postanowiłam później sprawdzić, czy na pewno trafili do swoich Pokoi Wspólnych.

Dopiero kiedy pozbyłam się uczniów, mogłam przyjrzeć się martwemu centaurowi. Jego zwłoki były osmolone, a w powietrzu unosił się zapach popiołu. Uklękłam przy jego twarzy. Była zastygła w grymasie bólu. Pogładziłam szorstki policzek, domykając powieki. Łzy zebrały mi się w kącikach oczu. Hadir już nie wystrzeli płonących strzał ponad koronami drzew. Jego serce przestało bić.

– Hermiono, nie możemy go tu zostawić – Hagrid przykłękł przy mnie. – Niech mnie, trzeci centaur. To nie jest dobry znak, niech skonam.

– Centaury nie pozwoliły pochować pozostałych.

– Tamte centaury zginęły na terenie Zakazanego Lasu. Ten bidak leży na środku. Nie godzi się tak go tu zostawić – Hagrid machnął swoim różowym parasolem, a ciało martwego centaura uniosło się w powietrze. Ruszyłam za nimi w tym smutnym pochodzie. Hagrid prowadził nas do nieco odosobnionego zakątka lasu. Wyciągnęłam przed siebie dłoń i roztopiłam śnieżne warstwy. Spod mroźnej wody wytrysnęły kępki soczysto zielonej trawy.

Hadir spoczął na miękkim posłaniu z leśnego runa.

– Wiem, że ci ciężko, Hermiono. Ale nie załamuj się – pocieszał mnie Hagrid, sam wycierając oczy w wielką chustkę w kratkę.

– Nie rozumiem dlaczego centaury… – zapłakałam.

– Centaury są strażnikami lasu. Wiedzą dużo więcej, niż chcą powiedzić. Trochę jak ten kolega naszej Emmy.

– Kto?

– Rowan z Fae.

– Ty go znasz? – uniosłam brwi.

– Jego nie, ale znam lud Fae. Trzeba uważnie słuchać co mówią, bo może się okazać, że słyszysz coś, czego nie powiedzieli. Tyle wiem.

Słowa Hagrida dały mi do myślenia. Musiałam prędko skontaktować się z McGonagall. I z Emmą.

W drodze do gabinetu dyrektora, wysłałam chaotyczną notatkę do Emmy.

Rozmowa z McGonagall nie była przyjemna. Dyrektorka była tym wszystkim jeszcze bardziej przybita niż ja. W ciągu kilku godzin dostałyśmy kilkadziesiąt listów od rodziców, którzy żądają wyjaśnienia tej sprawy natychmiast. Siedziałyśmy w pokoju pokrytym sowami, sowimi piórami i innymi pozostałościami po sowach, próbując ustalić jakiś plan działania.

– Tak to jest, jak baby się biorą za rządzenie – gderał z portretu Black. Miałam ochotę poczęstować go jakimś wrednym zaklęciem.

Jedyne co mogłyśmy w tym momencie zrobić≤ to zapewnić rodziców, że podjęłyśmy wszelkie możliwe kroki, żeby zapewnić uczniom bezpieczeństwo. Wysłałyśmy sowy do Ministerstwa Magii, prosząc o wsparcie Aurorów. W zamku znowu mieli pojawić się goście, dlatego Wieża Zachodnia została odpowiednio przygotowana przez skrzaty.

 

Kolejne dni nie przyniosły odpoczynku, spędzałam długie godziny za biurkiem, odpowiadając na listy od rodziców albo spotykając się z nimi osobiście. Kiedy rodzice Fiony Morran zagrozili, że zabiorą ją ze szkoły, zrobiło się bardzo niewesoło.

Liczyłam, że do obrony zamku przydzielą nam Harry’ego i Rona, ale ci wpadali sporadycznie. Harry głównie, dlatego że niedługo miał zostać ojcem i ograniczał ilość czasu spędzanego w pracy, a Ron koordynował jakąś akcję na północy kraju. Zastęp ochotników, przeszkolonych aurorów i kilku centaurów codziennie przeszukiwał las, ale obserwując ich, coraz bardziej upewniałam się, że nic nie znajdą. Że powód tego całego zamieszania jest gdzieś indziej.

Wysłałam kolejną i kolejną sowę do Emmy, ale wszystkie pozostały bez odpowiedzi.

Chłodny wiatr co jakiś czas przynosił zapach popiołu i liści.

Śnieg otulający Hogwart i okolice powoli zaczynał topnieć. Odsłaniał błotniste połacie błoni, sączył się rynnami i spływał po dachach. Uczniowie wznowili treningi Quidittcha, które teraz były nadzorowane przez nauczyciela i aurora.

Styczeń przeszedł w luty i uczniów ogarnęła Walentynkowa gorączka. Dziewczęta chichotały, pytały o eliksiry miłosne.

Podczas jednego popołudnia, które spędzałam z Severusem Snapem w bibliotece, podeszły do nas prosząc o pomoc w uwarzeniu takiego specyfiku. Ku mojemu bezgranicznemu zdumnieniu, Severus się zgodził.

– Czy ty oszalałeś?

– Chcą się nauczyć! Nie broń dzieciom dostępu do edukacji – mruknął w swoje papiery.

– Ale to nielegalne! A ty już tu nie uczysz. Tylko ostatnią klasę!

– No i świetnie. Zobaczymy jak sobie poradzą z eliksirem przeczyszczającym. Nie śmiej się, bo odejmę ci punkty, a pani Pince wpisze cię na czarną listę – kopnął mnie pod stołem.

 

Na kilka dni przed walentynkami, zajrzałam na dodatkowe zajęcia z eliksirów. Uczniowie pracowali w ciszy, ale z każdego kociołka wydobywał się inny zapach. To mogło oznaczać dwie rzeczy: albo coś poszło bardzo źle, albo każdy pracuje nad czymś innym. W jednym z kociołków dostrzegłam przefiltrowaną już esencję dyptamu. Z kolejnego wydobywały się kłębki czarnej pary, sugerując, że można przy pomocy tego specyfiku wyleczyć przeziębienie.

– W czym mogę pomóc, pani profesor? – zapytał z udawaną uprzejmością Snape.

– Sprawdzam, jak pracują nasi młodzi mistrzowie eliksirów – odparłam spokojnie. Ciemne oczy profesora odprowadziły mnie do wyjścia. Na wszelki wypadek uprzedziłam Madame Pomfrey, że może jej się trafić epidemia rozwolnienia. Mruknęła coś o głupich pomysłach dzisiejszej młodzieży i poszła do swojego kantorku sprawdzić, czy jest przygotowana na taką ewentualność.

 

Moje obawy się sprawdziły i kilku graczy Quidditcha nie mogło stawić się na boisku podczas pierwszego w tym semestrze meczu, ponieważ mieli hm… inne plany na walentynki. Kiedy uporałam się z całym tym zamieszaniem, wróciłam do swojego gabinetu. Na biurku stał maleńki bukiet kwiatów. Zbyt zmęczona, żeby się tym zajmować, usiadłam w fotelu i włączyłam sobie swoją ulubioną płytę. Jazz sączył się leniwie, miałam wrażenie, że spływa po ścianach i okrywa mnie ciepłym kocem. Dźwięki saksofonu uspokajały mnie i usypiały. Przymknęłam oczy i przypomniałam sobie momenty, kiedy tej płyty słuchałam w towarzystwie Dracona. Ta melodia już zawsze będzie kojarzyła mi się z naszymi sporadycznymi wspólnymi wieczorami, kiedy zdarzyło nam się tańczyć przy kominku, leżeć i czytać książki albo robić inne, przyjemne rzeczy.

– Też lubię ten utwór.

– Skąd się tu wziąłeś, jak tu wszedłeś i co tu robisz?

– Chyba musisz być bardzo zmęczona, że zadajesz takie pytania, Hermiono.

– Z całym szacunkiem, ale nie planowałam tego wieczoru spędzać w twoim towarzystwie.

– Nie gniewam się, ale skoro los już nas do siebie zbliżył, może jednak coś z tym zrobimy?

– Jedyną rzecz, jaką mam ochotę z tobą zrobić, wymaga użycia silnych czarów. Ewentualnie chloroformu.

– Czego?

– A miałeś być taki inteligentny…

– Po prostu brakuje mi pewnych danych.

– I ja mam cię uzupełnić w informacje? Czy nie masz lepszego źródła?

– Nie droczmy się, oboje wiemy, że za mną przepadasz.

– Uwielbiam cię, ale wielbiłabym cię bardziej, jakbyś się nie okazał kompletnym idiotą i bezużyteczną kupą smoczego łajna.

– Szybko przechodzisz do rzeczy.

– Darujmy sobie grę wstępną. Czego chcesz?

– Potrzebuję twojej pomocy.

– Się obudziłeś…

– Może nie jest tak późno, jak się wydaje?

– Myślę, że jest zdecydowanie później, niż ci się wydawało.

– Jak wróciłem, to już jej nie było!

– Wiem.

– I dlaczego jej nie zatrzymałaś?

– Mówiłam ci, spóźniłeś się.

– Jestem przekonany, że pomogłaś jej się pakować.

– Czyli jednak jeszcze drzemią w tobie te pokłady bystrości. Dobrze wiedzieć, bo jest robota.

– Myślałem, że się przyjaźnimy!

– A ja myślałam, że nie jesteś palantem. Oboje się rozczarowaliśmy, widzisz.

– Chciałbym to naprawić, pomóż mi, proszę.

– Corv, nie pomogłabym ci, nawet jakbym chciała. A wierz mi, nie chcę.

– Dobra, wrócimy do tego. Jaka robota?

– Ktoś zabija centaury.

– Ale tym się zajmuje ten sztywny przybysz z poprzedniego stulecia. Ten co wygląda, jakby cierpiał na wieczne zatwardzenie.

Parsknęłam śmiechem w duchu, bo ten opis zadziwiająco dobrze pasował do Rowana i tego jak się zachowywał. Przez myśl przemknęło mi jeszcze, że akurat dzisiaj krążyło po Hogwarcie bardzo skuteczne remedium na trapiącą go przypadłość. Nie dawałam jednak po sobie niczego poznać.

– Ale książę był łaskaw wyjechać. Masz pole do popisu.

– Czy książę był łaskaw zabrać ze sobą Emmę?

– A czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że Emma to nie jest torba i jej się nie pakuje i nie zabiera, jak się komuś podoba?

Corveusz zamilkł i wpatrywał się we mnie wściekłym spojrzeniem. Nie wiedział co powiedzieć. Ogień w moich dłoniach zapłonął, ale starałam się z tym nie zdradzić.

– Przecież to nie o to chodziło!

– Czyli nie powiedziałeś jej, żeby się poszła ogarnąć gdzie indziej?

– Powiedziałem, ale nie miałem TEGO na myśli!

– Czego? Tego, że cię posłucha?

– Tego, że się spakuje i pójdzie mieszkać w lesie.

– Trzeba było to wtedy ratować, a nie przez rok drapałeś się w brodę, obracałeś jedną laskę po drugiej i nagle się obudziłeś. Daj jej spokój, niech sobie układa życie po swojemu z kimś, kto nie będzie jej przestawiał jak mu wygodnie.

– Mówisz o tym wojowniku z problemami gastrycznymi?

– Lepiej mieć problemy gastryczne niż umysłowe, Corv. A ty ewidentnie z czymś sobie nie poradziłeś i lepiej, żebyś tę uprzejmą blondynkę zwolnił z obowiązków bycia twoją partnerką, bo i jej zmarnujesz życie.

Zapadła cisza. Corveusz usiadł ciężko w fotelu i schował twarz w dłoniach. Nie miałam na to nastroju.

– Dobra, nie rozpłacz się tutaj. Są walentynki, powinieneś chyba być w jakimś domu czy tam leżu.

– Nie musisz być taka złośliwa.

– Właściwie to muszę, Corv. Przez ciebie moja przyjaciółka spędziła rok w jakimś śmierdzącym, mokrym lesie. Spodziewałam się po tobie czegoś więcej. Zawiodłeś mnie i nie licz więcej na moją pomoc w tej sprawie. I proszę, znajdź mi to, co zabija centaury zanim zabije jakieś dzieciaki.

– Dobrze, jutro rano wrócę do lasu.

– Dobranoc.

– Dobranoc, Hermiono.

Zamknęły się za nim drzwi, a ja otworzyłam okno, żeby wypuścić w niebo dwie, wielkie, ogniste kule. Liczyłam, że nie upiekłam przy tym żadnej sowy. Skumulowanej wściekłości na Corveusza, Emmę i Rowana nie zdołały powstrzymać nawet mityczne kajdany Amazonek. Było już za późno na użycie różdżki. Zwęgliłaby się w kilka sekund. Zamiast tego stałam w oknie i starałam się oddychać, licząc, że to pomoże, zanim cała stanę w płomieniach.

– Jeszcze tylko jedno – do gabinetu bez pukania wszedł Corveusz. Zamarł z otwartymi ustami, kiedy zobaczył, że płonie na mnie suknia. Musiał pomyśleć, że zajęła się od kominka, więc rzucił się, żeby ją ze mnie zdjąć.

– Nie! Nie dotykaj mnie! – krzyknęłam.

– Ty płoniesz!

– Dzięki za wskazówkę – burknęłam. – Masz różdżkę? To skup się i użyj jej.

Przez chwilę myślałam, że Corveusz stchórzy i będzie przez resztę życia leczył się z traumy, jaką mu za chwilę zafunduję, spalając się żywcem. Ale ten posiadał prawdziwy instynkt aurora. Na trawiące mnie płomienie rzucił proste zaklęcie, używane przez tysiące czarownic na świecie. Zaklęcie łaskoczące. Gorące języki zmieniły się w miękkie, łaskoczące frędzle. Siedziałam w oknie, śmiejąc się przez łzy. Czułam, jak zdenerwowanie opada, ogień w moim sercu gaśnie i wszystko wraca do normy.

– Dziękuję ci – wydyszałam, kiedy przestałam się dusić ze śmiechu.

– Nie ma za co. Przepraszam cię, Hermiono. Że tak przyszedłem i za tę całą rozmowę.

– Dobra, daj spokój.

– Myślałem, że tez mnie przeprosisz.

– Uratowałeś mi życie, ale to nie znaczy, że powiedziałam wcześniej coś, czego nie myślę. Zrobiłeś wielką krzywdę komuś, kogo kocham.

Nie odpowiedział na te słowa. Pocałował mnie w mokry od łez policzek i wychodząc, dodał jeszcze:

– Znajdę ci tego potwora od centaurów.

– Wiem. Dbaj o siebie.

– Ty też. Nie bierz tego, co bierzesz. Nie służy ci – uśmiechnął się i wyszedł.

Adapter milczał, płyta z jazzem się skończyła. Pomyślałam, że to nie jest jedno z wspomnień, które chciałabym dodać do kolekcji. Ale z pewnością były to jedne z najbardziej gorących walentynek, jakie w życiu przeżyłam.

 

Informacje o aniversum

Jedyna taka macocha w blogosferze.
Ten wpis został opublikowany w kategorii 2017. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz